Właścicieli klasycznych aut można podzielić na dwie grupy. Jedni kupują je po to, żeby trzymać je w idealnych warunkach i wyjeżdżać jedynie na krótkie przejażdżki przy dobrej pogodzie. Oczywiście, wcześniej sprawdzając pogodę – czy aby na pewno nie zmieni się w trakcie jazdy. Druga grupa to ci, którzy użytkują swoje auta zgodnie z przeznaczeniem i dalszy wypad ich nie przeraża, nawet przy niepogodzie. Taki sposób użytkowania, wbrew pozorom, może mieć zbawienny wpływ na kondycję auta. Przede wszystkim, sam zauważyłem, że starsze auta po dłuższej trasie zaczynają lepiej jeździć – silnik pracuje bardziej równo, hamulce stają się sprawniejsze itd. Dodatkowo dłuższe trasy mobilizują właściciela do częstszych przeglądów i usprawnień pod kątem bezpieczeństwa i komfortu jazdy. Podejrzewam , że takie auta są w dużo lepszym stanie niż te kupowane dla miecia (żeby mieć).
Wycieczka 44letnim autem do Helu ? Z 2,5letnim dzieckiem? Taki pomysł nie wzbudzi łby większych emocji w mieszkańcach Władysławowa. Jeśli jednak do przejechania mamy dystans 500-1000km, naturalne są nachodzące wątpliwości. Co zrobię jak popsuje się na trasie? Czy na pewno powinienem narażać swoje dziecko, mając w garażu prawie nowego SUVa? Kurna, ile to spali.. Takie pytania są jak ciasne sito, przez które przechodzi tylko garstka świrów. Sam miałem wątpliwości do samego dnia wyjazdu. Kilka minut przed wyjazdem spytałem Basię, czy na pewno nie woli jechać RAVką..? Oprócz krótszych wypadów, Gnojowóz dojechał do Warszawy, Wrocławia, Olesna i zawsze wracał na kołach do domu. Dodatkowo, auto jest po kompleksowym serwisie mechanicznym, m.in. nowy układ hamulcowy. Uważam, że ryzyko sprowadziliśmy do minimum. Pozostało więc tylko pytanie – kiedy, jak nie teraz?
Podróż podzieliliśmy na kilka etapów.
Pierwszy to droga Warszawy. W okolicach Nowego Miasta nad Pilicą przeszła nad nami potężna burza. Momentami było naprawdę groźnie. Olbrzymie kałuże, dziesiątki powalonych drzew na drodze. Kilka „szykan” udało się pokonać, ale w końcu stanęliśmy w sznurze aut czekających na interwencję straży pożarnej. Po odetkaniu drogi dojechaliśmy już bez problemów do stolicy. Przenocowaliśmy na Bemowie i następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.
Drugi etap to trasa Warszawa – Sopot. Wyjeżdżaliśmy w deszczu. Szybkie zakupy w Wola Parku i potem już prosto na siódemkę. Deszcz przestał padać dopiero przed Ostródą, gdzie planowaliśmy postój w McDonaldzie. Zmiana organizacji ruchu nie pozwoliła nam jednak zjechać z trasy, więc zatrzymaliśmy się na najbliższym MOPie. Przy okazji tankowania mogłem wreszcie sprawdzić ile dokładnie pali nasz gnojowóz. Wynik 16l/100km uważam za całkiem niezły, mając na uwadze, że w obecnym ‘’uzbrojeniu’’ auto waży na pewno grubo ponad 2,5 tony. Prędkość podróżna to 70-90km/h i więcej się nie da (o czym szerzej za chwilę). Miło było wysiąść z auta po 230 kilometrach. Bez pośpiechu zjedliśmy obiadokolację. Kawę wypiliśmy patrząc na Matyldę testującą plac zabaw. Postój trwał ponad pół godziny, ale był jedynym na całej trasie w tym dniu. Najbardziej wyniszczający podczas jazdy jest hałas. Gnojowóz ma zmodyfikowany wydech, który świetnie sprawdza się przy wieczornym straszeniu ludzi na mieście, ale podczas dłuższej jazdy staje się uciążliwy. Kanapa jest szeroka(bez ścisku mieści dwie osoby i fotelik z maluchem) i miękka, ale po kilkudziesięciu kilometrach boli mnie kręgosłup. Do tej pory nie uruchomiłem klimatyzacji więc regulacja temperatury i wilgotności wnętrza odbywa się przez odpowiednie uchylenie szyb. Uchylenie szyb dodatkowo podnosi hałas we wnętrzu. Brakuje też muzyki podczas jazdy, bo oryginalne radio nie chce złapać żadnej stacji. Mamy w planie zakup oddzielnego głośnika bezprzewodowego, którym można odtwarzać muzykę z komóry. Tak czy siak, wszystkie te niedogodności odchodzą na dalszy plan kiedy fura bezawaryjnie pokonuje kolejne setki kilometrów i nie trzeba się martwić naprawą lub czekaniem na lawetę. Do Sopotu dojechaliśmy około 20:00.
Nie zdążyliśmy nawet zdjąć bagaży z paki, kiedy dostaliśmy zaproszenie na nocny spot w Gdańsku. Wniosłem bagaże, ogarnąłem fejzbunia i poszedłem zmyć z siebie zapach spalin, benzyny i oleju. Basia z Matyldą zostały w domu żeby wyprać śpiwory i przepakować bagaże. Przed 22:00 byłem już na gdańskiej starówce z chłopakami z Kultowego Taxi. Poznałem ich rok temu i praktycznie każdy wieczór i noc lipca i sierpnia spędzaliśmy włócząc się po Trójmieście przeróżnymi klasykami. Przechowywałem wtedy w Sopocie Firebirda 5.0 V8 cabrio ’92. Poniżej kilka fot z tego spotu. Jak zawsze, uśmiałem się po pachy. Do domu wróciłem około 2:00 rano.
Następnego dnia przed południem byliśmy gotowi do ostatniego etapu podróży czyli Sopot – Hel. Pogoda wreszcie się poprawiła, ale jak się szybko okazało, nie na długo.. J Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Decathlonie w Rumii. Kupiliśmy turystyczną kuchenkę gazową. Oczywiście, nawet jej nie rozpakowaliśmy na Helu, więc rozdziewiczenie nastąpi na tegorocznym Złombolu (Afryka!!!). Kolejny postój zrobiliśmy nad Zatoką Pucką na widokowym parkingu – foty poniżej.
Liczyliśmy się z dużymi korkami wjazdowymi na półwysep, ale na szczęście dojechaliśmy do celu bez chwili czekania. Jeszcze we Władku zatrzymaliśmy się w Lidlu, żeby mieć co gotować/smażyć na tej nowej kuchence :) Przy okazji opędzlowaliśmy obiad na parkingu pod autem, gdzie wypatrzył na kolega z fejzbuniowej grupy USA CARS POLAND i pstryknął nam kilka spy photos :)
Zanim pojechaliśmy na kemping, wjechaliśmy na teren portu w Helu na pamiątkowe foty.
Na kempingu zameldowaliśmy się wczesnym popołudniem. Zaparkowaliśmy na jednym z kilku zaproponowanych przez recepcjonistę miejsc. Przed wyjazdem przeczytaliśmy wprawdzie w necie kilka słabych opinii o Helkamp, ale wytykane minusy nie przeszkadzały nam w najmniejszym stopniu. Poza tym obsługa była przemiła i bardzo pomocna. Fakt, że kempingi w Chałupach, czy Jastarni już z ulicy wyglądają na świeższe, a do tego są modne i cieszą się lepszą opinią.. Ale to nadal Chałupy/Jastarnia, a nie cypel helski.
Ustawiliśmy auto, podłączyliśmy się do prądu i szybko ruszyliśmy w stronę plaży. Woda trochę zimna ale wyjątkowo czysta. Piękne zachodzące powoli słońce i mało ludzi. Spędziliśmy 2h świetnie bawiąc się z Matyldą.
Po plaży szybki prysznic i głodni ruszyliśmy szybkim spacerem do Baru Izdebka, który jest naszym numerem 1 w Helu. Od kilku lat odwiedzamy to miejsce przy każdej wizycie w mieście. Miła obsługa i naprawdę świetne jedzenie. Żadnych potknięć – zawsze jesteśmy zadowoleni. Bardzo mili właściciele i zielone światło dla psów, co dla nas jest ważne. Wszyscy których tu ze sobą przyprowadzamy są zadowoleni. Z nazwy tej knajpy powinno wylecieć słowo ‘bar’ bo jest, moim zdaniem, mylące.
Już w Izdebce zaczęło padać. Wracaliśmy w lekkim deszczu, zahaczając o spożywczak – małe conieco na wieczór. Wieczór upłynął spokojnie. Poszliśmy spać z wiedzą, że od rana ma padać..
Deszcz walący w dach obudził mnie o 6:30. Wprawdzie do środka woda wlewała się jedynie przy burcie i cała wpływała pod drewnianą podłogę, ale i tak kapało nam na głowę, bo skraplało się na suficie J Około 9:00 wyszliśmy na zewnątrz bo akurat na chwilę przestało padać. Prysznic, kawka i szybkim krokiem ruszyliśmy na spacer do portu. Około godziny cieszyliśmy się brakiem deszczu.
Kiedy znów zaczęło padać, schowaliśmy się w restauracji Checz. Zamówiliśmy kawę i bez pośpiechu sączyliśmy czekając aż przestanie lać. Szybko przestaliśmy się łudzić, że przestanie. Zgłodnieliśmy, więc zamówiliśmy coś do jedzenia. Mimo deszczu chciałem iść do Izdebki, ale Barbara wolała zostać aby nie moknąć. Po raz kolejny potwierdziło się tylko, że Izdebka jest niepokonana i reszta okolicznych restauracji nie dorasta jej do kulinarnych pięt :)
Zupa rybna w restauracji Checz. Bez szału.
Sałatka z kurczakiem w restauracji Checz. Bardzo dobra.
Na kempingu wróciliśmy w ulewie. Do auta doszliśmy totalnie przemoczeni. W pewnym momencie przestałem się chować przed deszczem i unikać kałuż, bo woda lała się po mnie litrami. Więcej zobaczycie na filmie jaki załączamy pod tekstem.
To był moment, w którym uznaliśmy, że przedłużanie naszego pobytu na półwyspie o kolejny dzień nie ma sensu. Prognozy były jednoznaczne – będzie lało. Nie było już szans ani na spacery ani na plażowanie. Perspektywa zabawiania wesołej , żywej 2latki w camperze przez najbliższe 24h nie była szczególnie kusząca, dlatego zdecydowaliśmy, że wracamy do Sopotu.
Sałatka w Maku z widokiem na Gnojowóz.
Deszcz był pewnie powodem wzmożonego ruchu w kierunku Władysławowa. Najwyraźniej nie tylko my postanowiliśmy opuścić Hel, w zaistniałych okolicznościach przyrody J Wyjeżdżaliśmy z półwyspu przynajmniej dwie godziny. Do samego Sopotu lało jak cholera. Pod dom wjechaliśmy mniej więcej wtedy gdy fala powodziowa dosłownie zalewała Gdańsk. Na parkingu przed domem czekało na nas jezioro. Potraficie sobie wyobrazić jak przyjemnie było wejść do suchego mieszkania i napić się ciepłej kawy? :)
W Sopocie zostaniemy jakiś czas. Planujemy kolejne wypady. Pomysły są różne. Kaszuby, Mazury, Szwecja promem – się zobaczy :)
Poniżej filmy z kolejnych etapów tej podróży.